
Myli się chyba ten, kto czyta Chleb i sól (reż. Damian Kocur, 2022) wyłącznie jako film o nietolerancji – o przemocy wobec imigrantów, ksenofobii, prowincjonalnej mentalności (posługuję się tu uogólnieniem) – bądź, ewentualnie, o małomiasteczkowym (znowu generalizuję) ograniczeniu czy braku horyzontów. Jest to lektura skrajnie upraszczająca – i to ona, w moim przekonaniu, odpowiada za rozdźwięk, jaki w ocenach tego obrazu widzimy między krytykami a widzami.
Gdyby przyjąć taką perspektywę, otrzymalibyśmy produkcję generyczną, powielającą schematy, które w rodzimym kinie mieliśmy już nieraz okazję zaobserwować, niemówiącą nic nowego, powtarzającą po raz kolejny to, co i tak już wiemy. Że widać w Polsce powiatowej zacofanie, że młodym ludziom stamtąd brak perspektyw innych niż łyknąć piwa i zagryźć kebabem, względnie – wyskoczyć nad jezioro, a w wypadkach całkowicie skrajnych założyć lokalny biznes z CBD. I rzeczywiście, gdyby na tym kończył się Chleb i sól, mielibyśmy do czynienia z repetycją najpierw na planie semantycznym, a potem, w konsekwencji, także formalnym. Kino to przecież oszczędne w środkach, naturalistyczne, kręcone w jakby dokumentalistycznym stylu. Poetyka szarości i bylejakości. Polska bieda z nędzą. Znane nam aż za dobrze.

Ale przecież pierwszoplanowy problem imigrantów (do spółki z drugim, wybrzmiewającym nieco ciszej, tj. wspomnianym ograniczeniem możliwości rozwoju tych młodych ludzi) stanowi tylko instrument, na którym wygrywana jest też subtelniejsza melodia, pretekst do usłyszenia jej nut. W moim odbiorze Chleb i sól jest filmem o sile inercji, jaką poruszamy się w środowisku, w którym stanowimy bardziej wrażliwą mniejszość – zwłaszcza gdy powracamy do niego po długiej podróży. O tym, jak musimy się jej poddać, aby uniknąć samotności we własnym gnieździe. By nie być odmieńcem we własnym domu.
Tymek, powracający na wakacje do rodzinnej miejscowości – a wracający jako człowiek z sukcesami, artysta muzyk, który otrzymał prestiżowe stypendium – wraca nie tylko do miejsca, ale i do przynależącego temu miejscu świata wartości. Łącząc dyskursy, w których porusza się bohater – akademicki, inteligencki, oraz „dresiarski”, wulgarny – chciałoby się rzec, że wchodzi na nowo do aksjologicznego kurwidołka. W tej poetyce najłatwiej wyrazić sytuację życiową Tymka, który wydostał się z tego miejsca, ale do niego powraca; powraca, ale nie chce być gościem z wielkiego świata (a przynajmniej nie tylko nim). Pragnie zachować równocześnie status „swojaka na swojszczyźnie”, móc – ciągnąc poprzednią metaforę jeszcze trochę dalej – otwierać browar o fortepian.

Początkowo czuje przecież zażenowanie, obserwując, jak jego rówieśnicy obchodzą się z obcokrajowcami, przejmuje go wstyd, nie chce się z nimi utożsamiać. Podobnie jest zresztą z jego sympatią graną przez Nikolę Raczko. Siedząc razem w autobusie, widzą to wszystko – choć widzieć nie chcą. Krzywią się nieco, nieśmiało oglądają, odwracają głowy, tracą humor, wreszcie kierują wzrok ku podłodze. Wszak i dziewczyna powróciła z innego, bardziej ludzkiego świata. Jest w niej, jak w Tymku, ten sam sprzeciw, który dawno wygasł już w innych, przyzwyczajonych do takich sytuacji mieszkańcach, niezwracających uwagi na cały ten spektakl przemocy, bo i bojących się na niego tę uwagę zwrócić. Dziewczyna w końcu wybucha – Tymek nie wypowiada ani słowa.
Trzeba tu zauważyć, że Tymek pobierał już kiedyś lekcje z bycia innym od reszty; mówi nam o tym krótka, a znacząca kwestia. Kiedy reszta dzieciaków spędzała czas na podwórku, Tymek i jego brat Jacek spędzali go w domu, ćwicząc na pianinie. A kto raz zostanie wyćwiczony w sztuce bycia odmieńcem, ten trzyma w sobie tę umiejętność na długo. Przez lata, które minęły od okresu dzieciństwa, bohater nauczył się zatem nie tylko gry na fortepianie; jako młody dorosły wie już, choć może bardziej instynktownie niż w sposób uświadomiony, że jest tylko jedna droga, żeby przestać być odmieńcem – znaleźć innego odmieńca. Za swoją odmieńczość można zapłacić tylko czyjąś.
Tym sposobem zarówno Tymek, jak i jego przyjaciółka poddają się ostatecznie wspomnianej sile inercji, wytwarzanej przez prowodyrów rasistowskich wyskoków i wciągającej do kołowrotu tych, którzy nie bardzo mają siłę, by z niego wyjść. Również dlatego, że w tej ograniczonej przestrzeni rodzinnego miasteczka nie istnieje sensowna alternatywa, poza – rzecz jasna – samotnością. Przeświadczenie, że albo będzie się miało takich kolegów, albo żadnych, każe stępić swój moralny opór, dostosować się do grupy; lepiej wszak wyrzucać kogoś niż samemu być wyrzuconym. Dlatego w jednej chwili chłopak próbuje nawiązać kontakt z pracownikami baru, by nie tak długo później śmiać się z przemocowych żartów rzucanych przez rówieśników. Agresywnych, chamskich, ale jednak – w określonym kontekście, w tej konkretnej grupie – zabawnych na tyle, że trudno długo się powstrzymywać i nie wybuchnąć, może tylko z jakimiś wyrzutami sumienia, gromkim śmiechem. Ale i do wyrzutów sumienia można się przyzwyczaić – z pewnością łatwiej niż do poczucia obcości.

Ostatecznie krew zostaje przelana w sposób całkowicie dosłowny, a cena za bycie członkiem grupy okazuje się mieć znacznie bardziej osobisty wymiar. Możemy tylko domyślać się, że już poza wzrokiem kamery Tymek wyrzeka się miejsca swego pochodzenia i decyduje się tworzyć własny świat i własną tożsamość gdzieś indziej, na innych warunkach, w ten tragiczny sposób kończąc proces indywiduacji, nad browara przedkładając fortepian, na którym trzeba będzie wygrać requiem podobne do tego, o którym opowiadał dziewczynie. Tyle że już nie na cztery ręce.
* * *
Już całkiem na koniec zauważam, że istotnym tematem Chleba i soli jest także męskość, jej utrzymywanie i produkowanie. Mówiąc obrazami z filmu: to, gdy staramy się nie płakać, opowiadając, jak nas skrzywdzono – to, że gdy widzimy łzy małego chłopca, trudno nam zobaczyć w nim siebie i zaopiekować się nim tak, jakby miałby się zaopiekować nami ojciec. By nie stać się na nowo tym pozostawionym samemu sobie chłopcem, wyrzucamy z siebie tylko: „po co ty płaczesz?”.
Tekst ukazał się także na forum filmu na Filmwebie.